wywiad Interdyscyplinarnego Zespołu Badań nad Dzieciństwem. Maciej Pilecki
Z Maciejem Pileckim, kierownikem Kliniki Psychiatrii Dzieci i Młodzieży, Katedry Psychiatrii UJ CM i Oddziału Klinicznego Psychiatrii Dorosłych, Dzieci i Młodzieży Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie, rozmawia Maria Reimann
Chciałabym porozmawiać z panem na temat sytuacji dzieci i młodzieży w pandemii. Oglądałam rozmowę, w której razem z psychoterapeutką Anną Król-Kuczowską, zastanawiał się pan, jakim doświadczeniem jest dla nas pandemia. Rozmowa dotyczyła głównie doświadczeń dorosłych, ale wspomniał w niej pan, że od kilkunastu lat coraz częściej diagnozuje się zaburzenia osobowości u dzieci i młodzieży. Chciałabym naszą rozmowę zacząć od pytania o to, dlaczego tak się dzieje. Czy dzieciom jest coraz trudniej?
To jest zagadnienie złożone. Moglibyśmy wyjść od samego konstruktu zaburzeń osobowości, który pojawił się w psychoterapii i psychiatrii w latach pięćdziesiątych. Chodzi tu przede wszystkim o zaburzeniach osobowości typu borderline. Ta diagnoza została stworzona przez psychoanalityków w związku z tym, że w gabinetach zaczęli się pojawiać nowi pacjenci. Pacjenci, których objawy, struktura psychiczna, sposób wchodzenia w relacje, nie pasowały do klasycznych opisów psychopatologicznych. Na potrzeby opisu ich objawów i poszukiwania sposobów niesienia im pomocy stworzona została kategoria zaburzeń osobowości z pogranicza. Z czasem została ona przyjęta w psychiatrii i stała się dość ważną, używaną również współcześnie diagnozą. Od kilkunastu lat w instytucjach zajmujących się leczeniem stacjonarnym nastolatków obserwujemy pojawianie się pacjentów, jakich nie widywaliśmy wcześniej, albo nie widywaliśmy ich tak wielu. Są to osoby, u których bardzo wcześnie – kiedy mówię „wcześnie”, to mam na myśli wiek mniej więcej od jedenastego do czternastego roku życia – dochodzi do pojawiania się zachowań autoagresywnych. Do tego w pewnym momencie zaczynają dołączać się gesty samobójcze, próby samobójcze, używanie substancji psychoaktywnych. W szerszej perspektywie – niedbanie o siebie. Swoje stany emocjonalne pacjenci opisują często mianem depresji. Przy bliższej analizie mają one raczej charakter zaburzeń regulacji emocji – od głębokiego smutku do euforii. Prezentują oni też dość płynną tożsamość własną w różnych jej obszarach i trudności w budowaniu relacji interpersonalnych zarówno w ramach rodzin, jak i z rówieśnikami czy dorosłymi. W związku z tym, podobnie jak w latach pięćdziesiątych, psychoanalitycy teraz psychiatrzy dziecięco-młodzieżowi zaczynają szukać sposobów opisu tych zaburzeń. W wielu ośrodkach zajmujących się leczeniem dzieci i młodzieży doszliśmy do wniosku, że najlepiej pasuje do opisywania tych pacjentów właśnie określenie „problemy w rozwoju osobowości”. Potwierdzają to też badania naukowe, które wskazują na to, że trudności osobowościowe najpełniej uwidaczniają się w okresie między dwunastym a piętnastym rokiem życia. Potem często dochodzi do krystalizacji czy poprawy funkcjonowania, łagodzenia się pewnych problemów osobowościowych.
Dlaczego następuje poprawa?
Jest to związane z kilkoma możliwymi kontekstami. Po pierwsze, z dość nierównomiernym dojrzewaniem układów centralnego systemu nerwowego. Po drugie poprawa funkcjonowania wiąże się z wychodzeniem z kryzysu adolescencyjnego, będącego olbrzymim wyzwaniem rozwojowym. Dojrzewanie jest kryzysem bio-psycho-społecznym, w którym osoby mające mniej stabilną psychikę mogą reagować nasileniem trudności osobowościowych. Warto pamiętać, że kiedy mówimy o problemach osobowościowych dzieci i młodzieży, to błędem jest myślenie o nich w podobny sposób, jak w przypadku osób dorosłych. Na osobowość w okresie rozwojowym patrzymy jak na coś jeszcze w pełni nieukształtowanego. Jeśli używamy metafory czy konstruktu diagnostycznego, jakim są zaburzenia osobowości, to używamy go ze świadomością, że nie jest ona ostateczna, tylko opisuje pewien problem kliniczny, do którego powinniśmy używać adekwatnych narzędzi terapeutycznych. Największym problemem w tej grupie jest brak właściwego rozpoznania problemów osobowościowych. Często te dzieci dostają inne diagnozy i są to najczęściej diagnozy depresji. Dzieci i nastolatki otrzymują wtedy leki przeciwdepresyjne, co nie jest skuteczne, a wręcz może nasilać trudności emocjonalne i relacyjne. Czasem dzieci dostają niewłaściwe rozpoznanie choroby afektywnej dwubiegunowej, co oznaczać może bardzo obciążającą organizm farmakoterapię, też nieskuteczną.
Ale dlaczego problemy osobowościowe diagnozuje się dziś u nastolatków częściej? Czy dzieci i nastolatki przeżywają dojrzewanie ciężej dzisiaj niż kilkanaście lat temu? Czy raczej coś się zmieniło w tym, jak dorośli, psychiatrzy, patrzą na dzieci i rozumieją ich sytuację?
Tu nie można udzielić jednej odpowiedzi. Jest tu wiele aspektów. To nie jest tak, że my poszukujemy pacjentów – to oni do nas przychodzą z bardzo konkretnymi problemami, a my próbujemy ich zrozumieć i leczyć. Tu jeszcze może o jednej rzeczy bym wspomniał. W ostatnich kilku latach pojawiła się jeszcze jedna metafora diagnostyczna, która być może spowoduje, że wobec części pacjentów, których określamy mianem mających trudności osobowościowe, stosować będziemy nową diagnozę: „complex PTSD”. Jest to zespół stresu pourazowego występujący u osób, które doznały przewlekłej traumy w okresie dzieciństwa. To jest jeszcze jeden kontekst diagnostyczny. Problem opisany jest tutaj z perspektywy źródeł nie obrazu klinicznego.
Natomiast pyta mnie pani o powody, dla których tak się dzieje. Jeśli patrzymy na doświadczenia życiowe pacjentów, u których stawiana jest diagnoza problemów osobowościowych, to wydaje się, że to są osoby pochodzące z coraz mniej stabilnych struktur rodzinnych. Z traumami, z wczesnymi traumami rozwojowymi, zarówno ostrymi, jak i przewlekłymi. Ale oczywiście tutaj musimy też brać pod uwagę znaczenie innych czynników, które nie są dostępne w badaniu psychiatrycznym, czyli na przykład czynników biologicznych, takich jak na przykład zanieczyszczenie środowiska. Czyli powody, dla których częściej rozpoznajemy u dzieci i młodzieży problemy osobowościowe, mogą być złożone i niedostępne w takim badaniu, jakim jest wywiad lekarski.
Diagnozy psychiatryczne podlegają też, odmiennie jak jakiekolwiek inne diagnozy medyczne, pewnym modom. To jednak pytanie do socjologa. Co powoduje, że poza wymienionymi obiektywnymi powodami, sięgamy po diagnozy zaburzeń osobowości u młodzieży coraz częściej.
W innym wywiadzie mówił pan, że niepokoi pana, że w ciągu ostatnich kilkunastu lat zmienił się stosunek nastolatków do dorosłych. Że zmniejsza się zaufanie. Na przykład do terapeuty, czy do lekarza.
Tak. Wydaje się, że coraz częściej mamy do czynienia z pacjentami, którzy doświadczyli różnorodnych traum w relacjach ze znaczącymi osobami w swoim życiu. Do tego często są w opiece instytucjonalnej, gdzie te relacje są przerywane, czasami wielokrotnie. Pacjenci ci mają znaczące trudności w zaufaniu i wejściu w relację z lekarzem, terapeutą, ponieważ ich doświadczenia z dorosłymi były niesatysfakcjonujące bądź traumatyczne. To jest jeden wymiar. Drugim są zmiany w kulturze młodzieżowej zachodzące od lat pięćdziesiątych. Dla osób w wieku rozwojowym głównym punktem odniesienia są ich rówieśnicy. Dorośli w świecie współczesnych nastolatków, również w kinie, w filmie, w telewizji, w książce, pojawiają się coraz rzadziej, a jeśli już to są raczej postaciami negatywnymi lub drugoplanowymi – często w roli błaznów. Wydaje mi się, że to jest niezwykle istotna zmiana, obserwujemy coraz młodszych bohaterów, którzy są w interakcjach ze sobą nawzajem. To także powoduje, że wejście w relację z dorosłym nie stanowi modelu do budowania swojej tożsamości. To jest zjawisko, które powoduje, że relacje z dorosłymi przestają być atrakcyjne. A jeszcze w zmieniającej czy transformującej się Polsce młodzi ludzie od kilku pokoleń mogą mieć poczucie, że od dorosłych niespecjalnie mają się czego nauczyć.
Z drugiej strony wydawałoby się, że dorośli są coraz bardziej świadomi i czujni na dzieci…
Wydaje mi się, że mówi pani o czymś, co dotyczy klasy średniej, czy nawet części klasy średniej. Wielkomiejskiej, może mającej jeszcze bardziej zawężone tożsamości, gdzie pojawia się mit wpływu, możliwości kształtowania dzieci. Mit mocy rodzicielskiej, tego co można uzyskać, świadomie oddziałując na dziecko. Oczywiście ma to swoją dynamikę również w perspektywie dojrzewania czy dorastania dziecka i dziecko musi się z tego w pewnym momencie w jakiś sposób wyzwolić, jeśli jego rozwój ma przebiegać prawidłowo. Nie wydaje się, żeby zdrowym sposobem rozwoju było przyjęcie wszystkich oczekiwań i rozwiązań proponowanych przez rodziców bez fazy buntu i poszukiwania własnej drogi.
Powiedział pan „mit wpływu”, to znaczy, że ten wpływ jest dużo bardziej ograniczony, niż ludziom się wydaje?
Nie chciałbym wypowiadać się na ten temat, bo to nie jest obszar mojej kompetencji zawodowej, ale możemy zauważyć, że poczucie, iż możemy dowolnie kształtować nasze dzieci jest coraz bardziej obecny w powszechnej świadomości. To właściwie już gałąź przemysłu od książeczek dla kilkutygodniowych dzieci po specjalne programy edukacyjne dla kilkulatków. Jak wynika z badań naukowych są obszary, w których ma się większy wpływ, i takie, w których jest on minimalny. Być może większy można mieć w kwestiach światopoglądowych czy związanych na przykład z dietą. Zresztą czasami nasze działanie może w tym względzie wywrzeć odwrotny skutek. Jednak jeśli chodzi o możliwości intelektualne dziecka, to nie wydaje się mieć szczególnego znaczenia, jeśli chodzi o ostateczny efekt, kiedy dziecko zacznie się uczyć literek, języków obcych, matematyki. Wiele dzieci jest przez swoich rodziców opuszczonych, pozbawionych uwagi i wymagań. Inne konfrontowane są z nadmiernymi wymaganiami i uzależnianiem akceptacji czy wręcz miłości od osiągnieć, wypełniania rodzicielskich oczekiwań. Jedne i drugie spotykają się na korytarzach naszej kliniki. Mam wrażenie, że opuszczenie emocjonalne dzieci jest zjawiskiem narastającym. Oczywiście moje doświadczenia w tym względzie mogą być dość wykrzywione przez to, że głównie znam historie w których pojawiają się problemy.
No tak, ale zawsze pan znał głównie te historie.
Tak. Tych złych jest coraz więcej. Źle toczących się historii, które się różnie kończą. Myślę, że chodzi tu o napięcie między takimi naturalnymi procesami, które są związane z kształtowaniem się współczesnego, zachodniego społeczeństwa, nastawionego na sukces i realizację indywidualną, a poświęceniem, którym jest bycie w relacji długoterminowej z drugą osobą i dbanie o rodzinę i dzieci. Dzieci w dużej mierze oczekują czegoś znacznie bardziej tradycyjnego od życia niż dorośli. Wydaje się, że jesteśmy w takim dość specyficznym momencie transformacji, kiedy czegoś już nie ma, a czegoś jeszcze nie ma. Nie wypracowaliśmy jeszcze nowych sposobów na budowanie więzi i bliskości. .
A teraz dodatkowo znaleźliśmy się w zupełnie nowej sytuacji: zaczęła się pandemia, musieliśmy zamknąć się w domach, dzieci przestały chodzić do szkoły i spotykać się z rówieśnikami. Co wiemy o tym, jak dzieci i nastolatki przeżywają pandemię?
Trudno na to pytanie odpowiedzieć, bo nie wiemy, w jakim punkcie tego procesu jesteśmy. Mam wrażenie, że w okresie najściślejszej izolacji pewna część osób mających różnetrudności emocjonalne, paradoksalnie, funkcjonowała lepiej, ze względu na pewien rodzaj synchronizacji pomiędzy własnym lękiem a lękiem społecznym. Od wielu osób mających trudności w relacjach społecznych nie oczekiwano, że będą w relacjach społecznych. Obserwujemy trudności we wracaniu do relacji społecznych wielu osób, które w jakiś sposób odnalazły się w izolacji.
Więc poczuły ulgę?
Tak. Z kolei było to bardzo trudne doświadczenie dla osób, które miały konflikty z rodzicami i których rodzice byli skonfliktowani między sobą. Bo przez długi czas dzieci zamknięte były w małej przestrzeni z rodzicami. Wcześniej były chronione poprzez aktywności poza domem. Do domów wróciło też wielu rodziców na stałe pracujących za granicą. To nowa sytuacja dla wszystkich, gdy ojciec, który bywa w domu kilka dni w miesiącu jest teraz obecny dzień w dzień. Do tego dochodzi dla wielu osób stres wynikający z zagrożenia stabilności finansowej. To dotknęło wiele rodzin z różnych klas społecznych: w pewnym momencie straciły źródło utrzymania, albo zostało ono znacznie ograniczone, albo się bały, że je stracą. Co w polskiej realności oznaczać może po prostu biedę. I wreszcie jest też liczna grupa osób, które zaprzeczają pandemii i starają się żyć tak, jakby jej nie było. Dotyczy to też młodych osób. Byłoby ciekawe zobaczyć, jak zmieniły się zwyczaje imprezowe.
Czy się zmieniły?
Zmieniły się. W pewnym momencie było znacznie więcej spotkań w domach albo na zewnątrz. Jeśli popatrzymy na duże miasta, to raczej funkcjonują one, jeżeli chodzi o starszych nastolatków, w zaprzeczeniu istnienia pandemii. Tak jakby jej już nie było.
Wielu osobom jednak po okresie izolacji trudniej im wracać do relacji społecznych. Być może jakiś rodzaj podstawowego, zwierzęcego nieświadomego instynktu powoduje, że obecnie kontakt z drugim człowiekiem wzbudzać może więcej lęku, niż powodował wcześniej.
To smutne. Zastanawiam się, czy nie stanie się tak, że ludzie zaczną się siebie nawzajem bać i zamiast się cieszyć, że mogą się znowu spotykać z innymi, będą się obawiać siebie nawzajem.
Tak. Jak intymnym i zarazem niosącym w sobie groźbę fragmentem ciała stały się usta. One w naszej przed-pandemicznej europejskiej świadomości w dużej mierze wyłączone były z tabu stref ciała. A teraz nagle trzeba je zasłaniać bo niosą ryzyko choroby. Choć już widać, że przynajmniej na razie, ten nakaz kulturowy się w Polsce nie przyjmie. Można zadawać pytania, jak my się zmienimy, jak zmieni się świat, kiedy skończy się pandemia. Wydaje mi się, że na żadne z ważnych pytań odpowiedź nie jest oczywista. Nie wiemy, kiedy świat powróci na stare tory, ile traum nas jeszcze po drodze czeka. Co będzie choćby z tym wkomponowaniem kontaktów wirtualnych w nasze codzienne funkcjonowanie. Tak jak np. nasza rozmowa. Przed okresem pandemii propozycja z którejkolwiek strony, że się spotkamy przez aplikację internetową, byłaby niestosowana, prawda?
No, raczej tak. Podobnie jak trudno było ludziom wyobrazić sobie, że możliwa jest praca zdalna, nie mówiąc już o zdalnej szkole. Czy możemy jakoś skorzystać z tego doświadczenia? Na przykład po to, żeby dzieciom, dla których przebywanie w zatłoczonej klasie, w hałasie, z innymi ludźmi, jest trudne do zniesienia ze względów psychicznych i neurologicznych, stworzyć warunki, w których mogłyby uczyć się zdalnie?
Ten pomysł wydaje mi się bardzo niepokojący. Z doświadczeń społeczeństw, które są bardziej w zdalności zaawansowane, wiemy, że w pewnym momencie nadmierne zaangażowanie w relacje wirtualne może się skończyć niewychodzeniem z domu. W Japonii syndrom ten ma nawet swoją kliniczną nazwę: hikikomori. Wielu z nas musi na różnych etapach swojego życia walczyć z pokusą unikania relacji z innymi – jest to szczególnie silne w okresie rozwojowym. Bycie z innymi wymaga wtedy często niezwykłej odwagi. Często jak pracuję z pacjentami mutystycznymi mam wrażenie, jeśli ich problem nieodzywania się do nikogo poza najbliższym kręgiem, trwa kilka lat, że nie mierzę się z tym, co spowodowało mutyzm, ale z pewnymi korzyściami wynikającymi z tego, że ktoś nagle uświadamia sobie, że rozmawianie z innymi nie jest konieczne, żeby żyć i funkcjonować. Więc wydaje mi się, że takie rozwiązanie, żeby już zawsze mieć naukę zdalną, nie byłoby korzystne. Ale epidemia przypomniała mi książkę Ursuli LeGuin, które czytałem wiele lat temu, bodajże ze świata Ecumeny. LeGuin opisywała w niej społeczeństwo z jednej strony agrarne – żyjące w małych skupiskach, a z drugiej strony zaawansowane technologiczne. Nauka odbywała się tam w systemie zdalnym, w kilkuosobowych grupach, w ramach społeczności lokalnej. I to być może jest jakiś kierunek, który pokazuje nam pandemia. Przecież możemy stworzyć klasę w domu rodzica, który nie pracuje, złożoną na przykładz szóstki dzieci. Każde z dzieci miałoby komputer i łączyłoby się z wykładowcami, którzy mieliby pod opieką kilkanaście, a może nawet kilkadziesiąt takich klas. W ten sposób praca zdalna wkomponowana byłaby w relacje w małej grupie. Nie niosła by też takiego ryzyka epidemiologicznego. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której we wrześniu będziemy mieli wybór pomiędzy powrotem do szkoły, a nauczaniem w pełni zdanym. Myślę, że rozwiązanie w szkołach powinno być podobne do tego na uczelniach. Już wiadomo, że wykłady i seminaria będziemy mieli w przyszłym roku zdalnie, ale ćwiczenia będą w formie „twarzą w twarz”. Być może lekcje będące „wykładami” mogą być w dużych nawet kilkuset osobowych grupach a ćwiczenia w małych kilku osobowych odbywających się np. w szkole kilka razy w tygodniu. Ryzyko epidemiologiczne było by wtedy mniejsze. Może to jest też jakiś pomysł na dekonstrukcję molochów szkolnych. Nie ma w nich nic dla rozwoju naszych dzieci korzystnego.
Bo z drugiej strony trudno sobie wyobrazić, że dzieci nie wrócą do szkół. Wyobrażam sobie, że dla nastolatków to oddzielenie od rówieśników jest wyjątkowo trudne.
No właśnie. Myślę, że dla osób, które są w okresie intensywnego kształtowania, pandemia będzie, żeby użyć tego religijnego określenia, doświadczeniem formacyjnym. Ono będzie w jakiś sposób definiowało ich rozwój. Jakie będą tego odległe konsekwencje – trudno powiedzieć, bo – powtórzę – nie wiemy jeszcze, na jakim etapie tego doświadczenia jesteśmy.
A co pan myśli o metaforze traumy? Czy doświadczenie pandemii to doświadczenie traumatyczne?
To jest taka trauma, która ma kilka wymiarów. Pandemia to realne traumatyczne zagrożenie dla pracowników służby zdrowia czy osób zatrudnionych w DPS-ach. Obserwujemy przypadki PTSD u osób, które zachorowały czy musiały pracować bez wystarczającego zabezpieczenia w zawodowym ryzyku zakażenia.
Dla większości z nas, W Polsce na razie, szczęśliwie, niewiele jest realnej traumy o charakterze medycznym. Czyli takiej, kiedy chorujemy albo choruje czy umiera ktoś nam bliski. Choć sądząc po narastającej ilości przypadków i rozniecających się ogniskach epidemicznych najgorsze może być jeszcze przed nami. W tę traumę zanurzeni jesteśmy jak dotąd głównie poprzez coś, co jest wyobrażone, metaforyczne czy symboliczne. Widzimy w niej nasze lęki. Oczywiście nasze lęki mogą być dla nas traumatyczne. Jeśli mówimy o wymiarze egzystencjalnym , to trudne dla wielu osób, jest uświadomienie sobie kruchości życia. Brak stabilności życia i niestabilność świata. To mi się wydaje niezwykle ważne. Dotyczy to wszystkich pokoleń urodzonych po wojnie. Zwykle jak chorowaliśmy, czy chorował albo umierał ktoś z naszych bliskich, to mieliśmy uczucie, że pomimo osobistej tragedii świat jest nieprzemijalny. A nagle okazuje się, że świat nie jest wieczny, może się z dnia na dzień zatrzymać. I my się z tym mierzymy. Uświadomiliśmy sobie, że stabilność jest iluzją. To być może jest o tyle korzystne, że pomoże nam zrozumieć, jaką iluzją jest stabilność całego naszego świata. Są przecież naukowcy, którzy twierdzą, że za dziesięć lat nasz obecny styl życia się skończy, bo globalne ocieplenie go zniszczy, że zmieni się wszystko. Być może teraz będzie nam w to łatwiej uwierzyć. W każdym razie mam taką nadzieję.
Tak, ja też. Ale jak pomyślę o dzieciach, to jest to dosyć przerażające. Nie chciałabym, żeby dzieci musiały doświadczyć takiego poczucia braku stabilności.
No tak, ale sytuacja, w której więcej niż dwa pokolenia nie mierzą się z traumą, tragedią, zniszczeniem świata i niestabilnością jest w historii Europy i świata dość wyjątkowa. Można powiedzieć, że uwierzyliśmy w tą iluzję, że świat jest bezpieczny.
Jak to wpływa na relacje między dorosłymi a dziećmi? Na rysunkach, które zebrałyśmy od dzieci do „Dziecięcego archiwum pandemii”, często powraca motyw dziecisuperbohaterów, ratujących rodzinę albo świat przed wirusem. Wraca też motyw troski wnuków o dziadków, bardziej zagrożonych chorobą. Czy dzieci mogą się opiekować innymi? W naszej kulturze często myśli się, że to nie jest dobre dla dzieci.
Po wybuchu pandemii w sieci pojawiło się wiele przedstawień pracowników służby zdrowia jako superbohaterów. Najbardziej dla mnie poruszający przypisywany jest Banksy’emu. Przedstawia on dziewczynkę wyciągającą z koszyka z innymi postaciami – Supermenem, Batmanem – szmacianą lalkę pielęgniarki. Dziewczynka bawi się nią tak jak dzieci zwykły bawić się kimś obdarzonym specjalnymi mocami – mającym umiejętność lotu. Jeśli nie odwołujemy się do boga czy świętych w poszukiwaniu ukojenia lęku przed śmiercią to właściwie na bieżąco wytwarzamy takie postacie. Kogoś kogo moc daje nam nadzieję na ratunek.
Dzieci w rolach takich mogą też obsadzać siebie. Zjawisko to znamy z opisów dzieci z objawami PTSD – psychopatologicznej reakcji na traumę. Fantazjowanie o nadnaturalnych mocach jakie się posiada łagodzić może bezradność.
Za sprawą wczesnej psychoanalizy żyjemy w pewnej iluzji tego, co nas kształtuje i jacy powinniśmy być. Nasze wyobrażenia rozwoju, dojrzewania, wychowywania, oparte są na ustaleniach z bardzo krótkiego i nietypowego czasu rozwoju naszego społeczeństwa i gatunku. Takiego, w którym mamy nuklearną rodzinę z małą liczbą dzieci. Stąd też kariera konstruktu kompleksu Edypa. Wydaje się jednak, że naszym naturalnym środowiskiem jest mała grupa, w której wzajemnie się o siebie troszczymy. Wydaje mi się, że my to odebraliśmy dzieciom. Po pierwsze poprzez tworzenie klas, w których są dzieci w tym samym wieku, po drugie poprzez to, że dzieci zwykle nie mają rodzeństwa, a jeśli mają, to zajmują się nim głównie rodzice. Dlatego moim zdaniem przedszkola czy szkoły, gdzie w jednej grupie spotykają się dzieci w różnym wieku, mają głęboki sens. W pracy klinicznej coraz częściej używamy modelu pracy z rodzinami w grupach wielorodzinnych tak jak np. program family connection. Odtwarzamy grupę, punkt odniesienia dla rodziców, którzy nie mają bliskich rodzin, nie mają dużej liczby rodzeństwa, nie mają kuzynów. Nie mają sąsiadów, z którymi mogą porozmawiać o życiu i troskach i uzyskać wsparcie. Powstają więc takie surogaty tworzone przez psychiatrię. Musimy od nowa nauczyć się budować wspólnoty oparte na czymś innym niż bycie przeciwko komuś.